Sądząc po tytule posta, szału ni ma. Ale kolory są za to fajne. Te rzeczy były częściowo prezentowane w dwóch poprzednich wpisach, więc raczej nie są zaskakujące. Cotehardie M. ma rękawy podszyte surówką jedwabną, tren i dużo guzików (coś koło 60, jeśli dobrze pamiętam). Spodnią uszyłam z cienkiej wełny tkanej w jodełkę. Ten komplet to pierwsze suknie M., więc krój sukni wierzchniej musiał być dobrany tak, by pogodzić wymagania zamawiającej (ulubione kolory, mniej spotykany wśród rekonstruktorów krój i żeby nie wyglądać biednie przy lubym w houppelande) i wykonującej (żeby ciuch był w miarę praktyczny). Jakoś udało nam się to wypośrodkować. :)
Pasek (w sumie zakoszony chwilowo z innego zestawu ciuchów) jest utkany na tabliczkach z jedwabiu. Ciocia dobra rada radzi: nie tkaj nigdy półtorametrowej taśmy za jednym posiedzeniem! Nie dosyć, że nie wiedziałam potem, jak mam na imię, to kręcenie tabliczkami śniło mi się nocą.
Właścicielki kiecek i paska są zadowolone. Ja też.

Dodam, że wszystkie prezentowane ciuchy wykańczane są lnianą nicią. Tego nie widać, chyba, że ktoś by się z bliska przypatrzył, ale mam chociaż tę satysfakcję. :)